Marzenie fotografa
Na początku nowego roku każdy obiecuje sobie, że coś zmieni w życiu lub osiągnie jaki nowy cel. Po jednym ze spotkań z Elżbietą Dzikowsą, która z zachwytem opowiadała o pewnym pięknym kontynencie i mieszkających tam ludziach, moje noworoczne postanowienie przybrało kształt Ameryki Południowej. Postanowiłem, że nadszedł czas na GAP YEAR.
Z dwudziestokilogramowym plecakiem zapakowanym wszystkim, co pozwala przetrwać zarówno w buszu, jak i w górach, z aparatem fotograficznym i 100 rolkami slajdu Fuji Provia F wylądowałem w Buenos Aires. Listopad w przeciwieństwie do tego w Polsce jest tam początkiem gorącego lata. Dla mnie Buenos Aires to niekwestionowana stolica Ameryki Południowej- pełna muzyki brzmiącej do późnych godzin nocnych i ludzi, którzy pomimo, że w większości żyją skromnie, uśmiechają się i potrafią się cieszyć każdą chwilą. W Beuenos Aires nie można zapomnieć o znakomitej kuchni. Najsłynniejsza wołowina świata a ceny zachęcają to częstych wizyt w restauracjach. Po kilku dniach oszołomienia decyduje się ruszać dalej, bo wiem, że wyprawę i tak będę kończył w Buenos, co pozwoli mi poznać to miasto jeszcze lepiej, wtedy nie wiedziałem, że przyjdzie mi zostać ponad miesiąc w stolicy po tym jak miałem problemy z lotem powrotym po Polski.
Trekking w Patagonii
Droga do Ushuai – najdalej wysuniętego na południe miasta świata – to ponad 3000 km prostego, monotonnego szlaku wśród równin. Pusty krajobraz Patagonii tylko czasami zakłócony jest kilkoma farmami gdzieś na linii horyzontu. Następnego dnia po przyjeździe do Ushuai wraz z poznaną na kempingu parą z Australii ruszamy na treking po Ziemi Ognistej. Brak jakichkolwiek oznaczeń szlaków nie ułatwia zadania. Zmienna pogoda sprawia, że rano mamy wiosnę, w południe lato a wieczorem zimę. Gwałtowne opady i strome zbocza zwiastują lawiny. Staje się jasne, że wędrowanie nieoznaczonymi szlakami, na których nie ma schronisk nie przypomina trekingu jaki znałem do tej pory. Po dwóch tygodniach w Patagonii utwierdził się w przekonaniu, że wielką startą byłoby oglądać piękno Ameryki Południowej zza szyby autobusu, wracam do pomysłu przejechania całego kontynentu rowerem. Zorganizowanie sprzętu potrzebnego do tego typu wędrówki a zwłaszcza odpowiedniego roweru okazało sie prawie niemożliwe także musiałem zostać z rowerem za 100$.
Wolność
15 grudnia ruszam ku północy w nieznane. Rower daje mi wolność, radość oraz poczucie spełnienia i odnalezienia właściwej drogi podróżowania. Obrazy przesuwają się przed oczyma wolno, więcej każdy zakręt czy pagórek zdąży zapaść w pamięć. Już po 60 km kończy się asfalt i zaczyna przygoda z pyłem i kamieniami a za pierwszym pagórkiem dołącza silny wiatr, który nie opuści mnie przez kolejne tygodnie. Gdybym jechał autobusem, droga byłaby monotonna, lecz ta sama trasa widziana z perspektywy roweru dostarcza niezapomnianych przeżyć.
Patagonia
Niekwestionowanym królem w Patagonii jest wiatr i to on decyduje o tempie jazdy i o tym czy w ciągu całego dnia pokonamy 50 km ze średnią prędkością 5-6 km/h czy 160 km kiedy mamy szczęście i wieje nam w plecy. Puste przestrzenie ciągną się w każdą stronę aż do zachodnich podnóży Andów. Po 10 dniach docieram do Puerto Natales, które jest pierwszym miejscem dłuższego odpoczynku i okazją do świętowania Bożego Narodzenia. Następnym celem jest najpiękniejszy park narodowy Chile – Torres del Paine. Niestety jakość drogi pogarsza się wprost proporcjonalnie do oddalania się od miasta. Po przybyciu na miejsce ruszam na kilkudniowy trekking, który kończy się oglądaniem wschodu słońca u podnóży jednej z najwspanialszych koron górskich świata.
Silny wiatr broni dostępu do El Chalten, gdzie szczyty Cerro Torre i Fitz Roy kuszą wspinaczy. Miejsce to jest także mekką rowerzystów, gdyż wielu właśnie tu kończy albo stąd rozpoczyna przygodę z Carretera Austral – najdzikszą i najpiękniejszą drogą w Chile. Tu zmieniłem plany i ruszyłem słynną drogą nr 40 ciągnącą się przez całą zachodnią część Argentyny.
Routa 40
Przez blisko tydzień mam przed sobą nitkę niekończącej się prostej. Po trzech dniach jazdy wyboistym szlakiem rower nie wytrzymuje. Do najbliższego miasta miałem około 200 km a dziennie tym odcinkiem przejeżdża do 10 samochodów. Drugiego dnia mam szczęście. Moimi wybawcami jest para Szwajcarów. Okazało się, że znają Polskę: „ Byliśmy w Krakowie, rozbili nam szybę i ukradli radio..” Wspominali. W Perito Moreno wymieniam koło na nowe i ruszam w kierunku Chile. Chilijczycy są dumni z dzikości Carretery i nie chcą niczego w niej zmieniać. Lepsze jej fragmenty wyglądają jak szutrowe drogi Argentyny a po gorszych jedzie się jak po nasypie kolejowym. Początek trasy wiedzie u stóp ośnieżonych szczytów, które stopniowo przechodzą w las deszczowy. Po tygodniu walki i spotkaniach z rowerzystami z całego świata docieram do Chaiten, a stamtąd promem na piękną wyspę Chiloe.
Jej mieszkańcy znani są z pobożności – w każdej wiosce i miasteczku odnaleźć można XVI-XVII-wieczny drewniany kościół. Po kilku dniach spędzonych na wyspie ruszam ku jednemu z najwspanialszych regionów zarówno Argentyny, jak i Chile – Krainy Wielkich Jezior. Moim celem jest San Carlos de Bariloche, tylko droga Siedmiu Jezior wijąca się pomiędzy ich taflami otoczonymi pięknym pasmem Andów. Trasę zamyka jezioro Villarica i położony tuz obok aktywny wulkan o tej samej nazwie. Lawa buchające w kraterze i panoramiczny widok z blisko 3000m n.p.m. wart jest odcisków na stopach. Od Temuca droga zmienia się w 4 pasmową autostradę co zmusza mnie do zapakowania roweru do autobusu i dojechanie w ten sposób do stolicy Chile – Santiago.
Rowerem przez Amerykę Południową
Ostatnia przeprawa do Argentyny prowadzi przez tunel na przełęczy położonej na 3138 m n.p.m. Rowerzyści nie mają tam wstępu. Spędziwszy dzień na poszukiwaniach znalazłem firmę, która zgodziła się zawieźć mnie tylko do granicy leżącej za tunelem, skąd mogłem już jechać rowerem podnóżem najwyższej góry Ameryki Południowej – Aconcagui ( 6962 m n.p.m.). 83 dnia podróży staję przy znaku Ushuaia – 5121 km a kilka godzin później rozpoczyna się nowa przygoda, która nazywa się Boliwia.
Boliwia
Boliwia jest najbiedniejszym krajem Ameryki Południowej- warunki życia nie zmieniły się tam od lat. Przekraczając granicę człowiek cofa się w czasie. Lepianki służące za domy wielopokoleniowym rodzinom rzadko mają prąd czy bieżącą wodę, narzędzia zapomniane już przez europejską cywilizację, takie jak cepy czy sierpy, są w ciągłym użyciu. Zachodnia część Boliwii na którą wjechałem leży na wysokości blisko 4000 m n.p.m. Rozrzedzone powietrze z młodego człowieka czyni starca. Dzięki temu że poruszałem się rowerem i moja aklimatyzacja trwała długo lepiej przystosowałem się do przebywania na tej wysokości ale mimo tego mogłem zapomnieć o pokonywaniu 100 km dziennie. W dzień słońce wypala oczy , nocą temperatura wpycha głęboko w śpiwór. Tylko kilka procent dróg ma asfaltową nawierzchnię, reszta przypomina nasze polskie polne dukty.
Plan przejechania Wielkie Słonej Pustyni runął, kiedy rower zaczął grzęznąć w niewyschniętej jeszcze po porze deszczowej soli. Obszar Salar de Uyuni to dwa kolory: biały – soli i niebieski – nieba, oddzieloną linią horyzontu. Słońce świeci tak mocno, że ludzie pracujący przy zbieraniu soli z powierzchni ziemi zakrywają każdy kawałek ciała. Dla mnie przeciwsłoneczny filtr 50 okazał się za słaby. Mimo swej surowości Salar de Uyuni jest najpiękniejszym miejscem jakie widziałem w Boliwii.
Na deser zostawiam sobie Peru.
Po peruwiańskiej stronie ludzie witają mnie: „hola Amigo, „mister” i rzadko „gringo”. Droga biegnącą wzdłuż jeziora Titicaca prowadzi do Puno, które jest bazą wypadową na pływające wyspy Uros. Zbudowane są one z trzciny a ludzi tam żyjący utrzymują się z połowów i opłat uiszczanych przez turystów.
Cuzco ze swoimi wąskimi wybrukowanymi uliczkami zapadło mi głęboko pamięć. To jedno z tych miast w Ameryce Południowej, które pomimo tak ogromnych rzesz turystów nie zatraciło swojego klimatu. Odkryte w 1911 roku Machu Picchu jest miejscem naprawdę magicznym, bardzo szczelnie chronionym przez Peruwiańczyków. Chociaż cena jaką trzeba zapłacić za dostanie się w okolice miasta Inków w porównaniu z innymi atrakcjami jest naprawdę wysoka a liczba turystów jest ograniczana z roku na rok, myślę że to jedno z tych miejsc które naprawdę zobaczyć /przeżyć w sowim życiu. Do Peru przybywa się głównie po to żeby zobaczyć dzieła, które pozostawiły po sobie dawne cywilizacje, dlatego następnym celem podróży jest płaskowyż Nasca. Jedynym sposobem zobaczenia zarysów wielkich znaków na ziemi jest wzniesienie się małą Cesną na wysokość kilkuset metrów. 30 minut w powietrzu pozwala zobaczyć 20 najwspanialszych rysunków spośród setek odkrytych na płaskowyżu.
Lima
Stolica Peru odpycha hukiem, smogiem i spalinami z tysięcy samochodów, które w większości powinny już dawno zostać zezłomowane. Lime opuszczam bardzo szybko i z powrotem pedałuję w stronę dzikich i pięknych terenów Cordillera Blanca. Większość szczytów pasma przekracza 5000 metrów wysokości. Ze względu na ciasny budżet zdecydowałem się na podjechanie pod szczyt rowerem. Droga wspina się na wysokość 4767 m n.p.m. po czym opada o prawie 2000 metrów. 12 godzin walki z czego 7 przypada na sam podjazd. To najwyższa zdobyta przeze mnie przełęcz, nigdy więcej nie byłem tak wysoko na rowerze.
Pięknych miejsc na mojej drodze było jeszcze wiele, ale powoli kończył się rok i pieniądze. W Buenos Aires ofiarowałem swój rower Polskiej Misji Katolickiej i można powiedzieć że formalnie zakończyłem wyprawę. Wsiadając do samolotu czułem radość i smutek, ale tez wielką nadzieję, że tu wrócę, chociażby po to aby pokazać te miejsca tym, których kocham i jeszcze raz opowiedzieć historię pewnego marzenia.